wtorek, 5 sierpnia 2008

Klejnoty hrabiny

Święta. Nie cierpię świąt. Całego tego krzątania się po sklepach, głupawo roześmianych dzieci, które pod choinką nie znajdą tego, co sobie wymarzyły, a także rozsianych po całym mieście Świętych Mikołajów, czyhających na okazję, by potrzymać jakiegoś szkraba na kolanach, nawciskać mu kitu o Elfach i tepe, a potem oskubać jego rodziców, tak by nie stać ich było na prezenty. Naprawdę tego nie znoszę. Co gorsza, zawsze w okolicach Bożego Narodzenia dostaję najgorsze sprawy. Tak było też i tym razem...

Siedziałem właśnie w swoim biurze i popijałem whisky. Nogi położyłem fachowo na biurku – to na wypadek, gdyby jakiś klient niespodziewanie otworzył drzwi i błagalnym tonem zaczął prosić najlepszego prywatnego detektywa w mieście (czyli mnie) o pomoc. Jednak zamiast skrzypienia drzwi usłyszałem dzwonek telefonu. Podniosłem słuchawkę wprawnym ruchem i powiedziałem najbardziej ochrypłym i niskim głosem na jaki w tej chwili było mnie stać „Agencja Detektywistyczna „AC Milan”. W czym mogę pomóc?”. „Dzień dobry panu.” powiedział męski głos w słuchawce „Dzwonię z polecenia hrabiego Morawskiego Juniora”. „Tak...” odparłem rezolutnie „rozumiem... Co się stało?”. Chwilę później dowiedziałem się wszystkiego. No, może nie wszystkiego, lecz wystarczyło to, bym wiedział na czym polega problem. Rzecz jasna przyjąłem zlecenie – hrabia był powszechnie znanym obywatelem naszego miasta i, co ważne, równie sławna jak on sam była jego szczodrość. Zapowiedziałem więc swoją wizytę na wieczór i poprosiłem, by do tego czasu niczego nie ruszano z miejsca przestępstwa.

Jadąc do willi hrabiego zastanawiałem się nad tą sprawą. Kradzież – niby nic niezwykłego. W okolicach świąt zawsze jest ich więcej niż zwykle. Wiadomo, ludzie są wtedy bardziej zajęci planowaniem kolacji wigilijnej, niż bezpieczeństwem swoich domostw. Wielu złodziei rozzuchwala się w tym okresie do tego stopnia, że przebierają się za Świętego Mikołaja i w takim przebraniu, profanując świętość Świętego, dokonują przestępstw. Jeśli nieszczęście spotka zwykłych obywateli, wszystkim zajmuje się policja, która zazwyczaj po miesiącu zamyka sprawę z braku dowodów (kto będzie uganiał się za Świętym Mikołajem? Przecież większość policjantów to dorośli ludzie, którzy w Mikołaja nie wierzą od czasu, gdy zdemaskowali ojca, zrywając mu wacianą brodę na oczach całej rodziny). Jednak gdy giną klejnoty hrabiny Morawskiej, żony najbogatszego dziewięćdziesięciolatka w mieście, wtedy przestaje się liczyć jedynie na sprawność publicznych organów ścigania i wzywa się kogoś, kto zna się na rzeczy. Prawdziwego fachowca, tuza nad tuzami. Mnie.

„Witam pana. Hrabia oczekuje, proszę za mną” przywitał mnie lokaj, wystrojony w najlepiej skrojony garnitur jaki kiedykolwiek widziałem. Był średniego wzrostu, nieco grubawy, lat około czterdziestu. Idąc za nim miałem okazję przyjrzeć się w jaki sposób stawia kroki. (Jest to niezwykle ważne. Wprawny detektyw potrafi poznać człowieka dzięki obserwacji jego chodu. Nauczyłem się tej trudnej sztuki od pewnego Indianina, którego spotkałem kiedyś na balu sylwestrowym – do dziś pamiętam z jakim namaszczeniem demonstrował mi poszczególne typy kroków). Szedł posuwiście, aczkolwiek z godnością. Hmm... Na wszelki wypadek postanowiłem wypytać o niego hrabiego.

Pierwsze, co zobaczyłem po wejściu do przestronnego salonu, to... hrabina Izabela. Pomyślałem wtedy, że to niemożliwe, by ta młoda i piękna kobieta była żoną tego oto starca, siedzącego w bujanym fotelu i patrzącego na mnie przez grube szkła okularów. „Widzę, że spodobała się panu moja małżonka” słowa hrabiego spowodowały, że przestałem się gapić w dekolt Izabeli, a dolna szczęka powróciła na swoje miejsce, tuż przy górnej. „Proszę mi wybaczyć, hrabio, lecz nie lubię tracić czasu i dlatego, nieco niegrzecznie, przyznaję, zająłem się oględzinami miejsca zbrodni. Jak sądzę na tej pięknej szyi wisiały klejnoty, gdy...” zacząłem się tłumaczyć, ale hrabia przerwał mi dosyć ostro „Ależ skąd, młody człowieku! Leżały w sejfie!”. Aha.

Podczas gdy hrabia pokazywał mi sejf i tłumaczył ilu to zabezpieczeń on nie posiada, Izabela spoglądała na mnie tak, jak większość kobiet, gdy widzą mnie po raz pierwszy. Wiedziałem, że już sama moja profesja budzi w kobietach nieokiełznaną żądzę, o miłej powierzchowności i intelekcie, które posiadam, nie wspominając. Nie dziwiły mnie więc ognie w jej oczach i rozedrgane usta. Korzystając z zaaferowania starego hrabiego sprawą zaginionych błyskotek, posłałem hrabinie „perskie oko”. Roześmiała się głośno, na co hrabia zareagował mówiąc ”Izabelo, kochanie! Nie widzę nic śmiesznego w tym, że nas obrabowano! Dodatkowo fakt, iż złodziej bezbłędnie ominął wszystkie zabezpieczenia świadczy o tym, że doskonale o nich wiedział i że będzie je w stanie pokonać jeszcze raz. Tym razem zabrał nam biżuterię, następnym razem może wziąć czyjeś życie!”.

„Rozumiem, że podejrzewa pan kogoś z najbliższego otoczenia...”.

„Zgadza się”.

Pomyślałem, że to odpowiedni moment, by spytać hrabiego o dziwny chód jego lokaja.

„Czy zauważyłem dziwny chód Henryka?” powtórzył moje pytanie hrabia Morawski Junior „Prawdę mówiąc nie... Uważam, że chodzi normalnie, może ciut za bardzo zadziera nosa, ale to się zdarza wśród dystyngowanych lokajów”.

„Czy Henryk był w domu, gdy doszło do kradzieży?” spytałem otwierając notatnik.

„Tak. Podobnie jak reszta służby” odparł hrabia.

„Reszta służby, czyli kto?” nie dałem się zbyć byle czym (w końcu jeśli mam rozwiązać tę sprawę, muszę wiedzieć wszystko o wszystkich; przed detektywem, tak jak u księdza na spowiedzi, nie można mieć tajemnic, jeśli chce się, by jego wysiłek nie był nadaremny).

„Kochanie” zwrócił się do Izabeli hrabia „podaj panu nazwiska, wiesz, że nie jestem w stanie spamiętać ich wszystkich”.

„Oczywiście, Arturze” odparła hrabina „Reszta, czyli Maria, nasza pokojówka i kucharka zarazem, oraz Jan – ogrodnik”.

Maria okazała się być dziewczęciem tyleż młodym, co pyskatym. Gdy próbowałem z nią porozmawiać, powiedziała, że teraz ma luz i jeśli chcę, to mogę przyjść rano, ale najlepiej zrobię jeśli dam jej święty spokój, bo ona i tak nic nie wie, a w dodatku mnie nie lubi. Cóż było robić? W zaistniałej sytuacji przesłuchałem ogrodnika. Był to dziwak jakich mało, prawdziwy oryginał. Myślę, że to wiek pomieszał mu w głowie (był starszy od hrabiego). Kiedy wszedłem do jego kanciapy, siedział przy małym stoliku i grał ze sobą w „dziesięć pytań”. Przegrywał... Przedstawiłem się, lecz on nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi.

„Czy to aktor?” zapytał siebie, by odpowiedzieć z wyraźnym zadowoleniem „Nie, nie aktor. Zostało ci tylko pięć pytań.” I gdy myślałem, że niczego się nie dowiem, przemówił do mnie jak gdybyśmy rozmawiali nie wiem jak długo „Kiedy ja byłem lokajem hrabiego nigdy i niczego nie ukradziono! Nigdy! Rozumie pan?”.

„Tak” bąknąłem „A kiedy to było?”

„O, nie tak dawno... Nie jestem taki stary, na jakiego wyglądam... No, ale cóż, mój pan zdecydował, że w moim wieku czas już zająć się kwiatkami i takimi tam, a nie poważną pracą. Żałuję tylko, że zatrudnił kogoś tak... tak...”

„Podejrzanego?” podpowiedziałem przypominając sobie chód Henryka.

„Zgadza się! Po-dej-rza-ne-go! Mówiłem już JW. hrabiemu i panu też to powiem – ten cały Henryk, to drań jakich mało! Nie ufam mu ani odrobinę! A teraz wybaczy pan, muszę dokończyć grę.” powiedział Jan, po czym wrócił do poprzedniej rozrywki „W takim razie polityk?”.

Zostawiłem Jana i postanowiłem wracać do domu, by przemyśleć sobie wszystko po kolei. Oczywiście już w tym momencie miałem wyrobioną jaką taką opinię o całej tej sprawie, chciałem jednak skontaktować się jeszcze z prowadzącym równoległe śledztwo policjantem. Interesowały mnie pewne dane, którymi mógł on dysponować. Pożegnałem się tedy z hrabim, no i z hrabiną, rzecz jasna (ciut przydługo przytrzymałem jej dłoń i spojrzałem prosto w jej oczy, na co ona zareagowała niedwuznacznym trzepotaniem długich, czarnych rzęs).

Następnego dnia udałem się na komisariat. Naświetliłem oficerowi dyżurnemu sprawę i poprosiłem go o kontakt z prowadzącym śledztwo funkcjonariuszem (niestety, nie znałem jego nazwiska, stąd konieczność załatwiania wszystkiego przez dyżurnego). Dyżurny wykręcił odpowiedni numer, coś tam poszeptał, a w końcu powiedział mi, żebym chwilę zaczekał, a także, że mam niezapłacony mandat z zeszłego roku. Żachnąłem się na taką impertynencję i rzekłem, że chyba nie wie z kim ma do czynienia. Odpowiedział, że wie i że powinienem zapłacić. Zbluzgałem go straszliwie, w związku z czym na umówionego oficera poczekałem w areszcie.

„Nachalny jestem” powiedział szczurowato wyglądający mężczyzna z przypiętym na pasku pistoletem, po czym poznałem, że to glina, a nie stręczyciel, którego mają zamknąć w mojej celi.

„Dziękuję za szczerość” odparłem.

„Pan mnie źle zrozumiał. Moje nazwisko: Nachalny. Porucznik Nachalny. Chciał się pan ze mną widzieć” wyjaśnił gliniarz.

„A, to pardon” przeprosiłem grzecznie, gdyż wiem jak się należy zachować, kiedy popełni się gafę.

Nachalny był na tyle miły, że nie tylko odpowiedział na moje pytania, lecz także załatwił mi anulowanie mandatu, za co kupiłem mu kiedy było już po wszystkim butelkę koniaku, co z kolei spowodowało wszczęcie śledztwa dotyczącego korupcji w policji (zdaje się, że wręczyłem ten koniak przy jakichś oficerach z wewnętrznej), no i znowu trafiłem do celi, tym razem z Nachalnym, który miał tam naprawdę przerąbane (a jak mówię „przerąbane” to wiecie, co mam na myśli...). Ale to zupełnie inna historia...

Dowiedziałem się mianowicie, że wyluzowana Maria, mimo młodego wieku, ma bogatą przeszłość. Miała w swojej kartotece pełno zdjęć (profil, en face) – Nachalny żartował, że właściwie jest to album (rzeczywiście, patrząc na zdjęcia można było zobaczyć jak dziewczyna z podlotki stawała się kobietą). W większości były to sprawy obyczajowe, ale raz, czy dwa aresztowano ją za drobne kradzieże w supermarkecie. Spytałem jak to możliwe, że taka osoba została zatrudniona w domu hrabiego, na co Nachalny odparł konspiracyjnym szeptem, iż Maria została objęta programem ochrony świadków i tak naprawdę nie nazywa się Maria, a i cała jej kartoteka jest sfałszowana i stanowi część jej nowej osobowości, o czym hrabia doskonale wie, gdyż w „poprzednim” życiu była ona jego żoną. Wyjaśniało to, skąd ten luz u zwykłej pokojówki. Spytałem tedy o Izabelę.

„Ach! Piękna Izabela! Hrabia ożenił się z nią po tym, jak pogrzebał swoją poprzednią żonę, czyli Marię, która tak naprawdę nie nazywa się Maria... Izabela miała mu ją zastąpić” tłumaczył Nachalny.

„Ale po co? Przecież Maria, która tak naprawdę nie nazywa się Maria i tak jest z nim przez cały czas!”

„Fakt. Ale przecież hrabia nie będzie chodził na przyjęcia z pokojówką, ani tym bardziej sam... Rozumie pan, życie w wyższych sferach toczy się według ściśle określonych reguł...”

„Rozumiem” odparłem, chociaż nie rozumiałem. Pomyślałem tylko, że Izabela musi być strasznie samotna i nieszczęśliwa i że to ja jestem facetem, który może dać jej szczęście, choć niekoniecznie odnajdzie jej biżuterię.

„Pan?!” zdziwił się Nachalny „Pan chyba żartuje. W tajemnicy przed hrabim mogę panu powiedzieć, że Izabela ma romans z Jarkiem – jej byłym chłopakiem. On teraz jest kierowcą hrabiego”

„Kierowcą? Nikt mi nie mówił, że mają kierowcę!” oburzyłem się.

„Nic dziwnego. Izabela woli nie przypominać o nim hrabiemu, który jest piekielnie zazdrosny i gdyby coś zwęszył, zaraz chciałby się pojedynkować z Jarkiem, a musi pan wiedzieć, że stary Morawski Junior jest nie lada strzelcem. Poza tym dzięki temu ma go tylko dla siebie, bo hrabia jak już rusza się z domu, to sam prowadzi samochód” wyłuszczył mi wszystko dokładnie Nachalny.

„A, Henryk... ma taki dziwny chód...” dodałem.

„Zauważył pan to” rzekł patrząc na mnie z uznaniem Nachalny „Niestety, czysty jak łza. Wspaniałe referencje, nienaganna służba... Albo uczciwy, albo geniusz przestępczości.”

Wróciłem do biura kompletnie skołowany. Było późne popołudnie, a za oknem zaczął prószyć śnieg. Normalne o tej porze roku. Z zadumy wyrwało mnie krótkie pukanie do drzwi. To była Izabela. Miała na sobie wytworne futro z norek. Przez głowę przemknęło mi, że może pod spodem ma jedynie koronkową bieliznę, lub nic zgoła.

„Czy może nie patrzeć mi się pan tak nachalnie w dekolt?” jej słowa sprowadziły mnie na ziemię.

„Oczywiście” powiedziałem z godnością „Co panią do mnie sprowadza?”. I nim zdążyła odpowiedzieć wyrzuciłem z siebie „I proszę, nie nabieraj mnie na te swoje sztuczki! Wiem o tobie wszystko. O tobie i o... Jarku. Nie bój się, nie wydam cię. Przynajmniej jeżeli o to chodzi. Teraz powiedz gdzie ukryliście klejnoty?”

„Słucham?” – szczwana sztuka chciała zbić mnie z tropu i dla lepszego efektu przycisnęła dłoń do swych foremnych piersi.

„Nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi. Gra skończona. Przejrzałem was” serce mi się krajało, gdy to mówiłem, lecz prawda zawsze była mi bliższa niż szczęście, nawet własne „Ty i twój kochanek ukradliście klejnoty. Gdzie one teraz są.”

„To jakiś absurd! Po co miałabym kraść coś, co należy do mnie?”

„Ty mi to powiedz” rzuciłem rezolutnie „Dziecino”.

„Pan jest szalony” gdy to mówiła zobaczyłem, że wcale nie jest tak piękna, jak mi się wydawało i że ma krzywe zęby (nieznacznie, ale zawsze).

„Znam takie jak ty...” rozsiadłem się wygodnie na krześle i zarzuciłem nogi na biurko, dokładnie tak, jak na początku tej historii „Wychodzicie za mąż za starszego, bogatego hrabiego Morawskiego Juniora i czekacie kiedy zostaniecie bogatymi, młodymi wdowami. A kiedy znudzi się wam czekanie, kradniecie najdroższe klejnoty, by ulotnić się z nimi na Antypody, gdzie czaka już wasz gach, wystrojony w wieniec z kwiatów i woła „Aloha”!”

„Nie wiem po co do pana przyszłam. Tracę tylko czas...”

„A właściwie po co pani przyszła?”

„Chciałam panu pokazać, co znalazłam w... to wypadło z kieszeni Henryka...” w wyciągniętej dłoni trzymała skrawek starej gazety. Papier był żółty i mocno pomięty. Widać było tytuł artykułu (coś jakby „Mafioso aresztowany! Świadek incognito – szanowna małżonka hrabiego Artura Morawskiego Juniora – złożył obciążające zeznania!”) i zdjęcie, na którym ktoś łudząco podobny do Henryka, tylko młodszy, skuty kajdankami, był prowadzony przez dwóch policjantów w mundurach.

„To świstek bez znaczenia”

„Ależ... Czy jest pan absolutnie pewien?” niedowierzała Izabela.

„Droga pani! Jestem fachowcem. To, że wasz lokaj lubi stare gazety o niczym nie świadczy. Możecie spać spokojnie. Poza tym nie ma to żadnego związku ze sprawą kradzieży klejnotów” uspokoiłem ją. „Jeżeli zaś chodzi o panią i... Jarka, wciąż wam nie ufam. I, ostrzegam, będę miał was na oku. Zrobicie jakiś błąd, a ja będę na to przygotowany. Teraz żegnam panią.”

Gdy zamykała za sobą drzwi smutek wlał się do mojego serca. Widziałem ją jeszcze przez okno, jak szła wśród coraz mocniej padającego śniegu.

Następnego dnia była Wigilia. Nierozwiązana sprawa straszliwie mi ciążyła i spędzałem długie godziny na rozmyślaniach. Tuż przed pierwszą gwiazdką postanowiłem pojechać do domu hrabiego i rozejrzeć się – nie mówiąc, oczywiście, nic nikomu.

Zaparkowałem samochód na tyłach rezydencji. Śnieg skrzypiał mi pod nogami, kiedy przechodziłem przez mur otaczający domostwo Morawskich. „Tak musi się czuć Święty Mikołaj” pomyślałem i kwaśny uśmiech zagościł na moich wargach. Szedłem przez ogród macając rękoma drogę przed sobą – w międzyczasie zrobiło się ciemno, a ja kląłem na siebie za to, że nie zabrałem z sobą latarki. Po kilku minutach zobaczyłem przed sobą słabe światło czyjejś latarki. Zacząłem iść w jego stronę. Gdy zbliżyłem się nieco, usłyszałem głos.

„Tak, moje piękności. To dla ciebie” to był głos Jana, starego ogrodnika „Czyż nie są cudne? Powiedz... Tak, tak, wiem – nie tak cudne jak ty. Lecz to i tak najwspanialsza rzecz jaką mogłem podarować ci na Gwiazdkę”

Starałem się podejść bliżej, by zobaczyć do kogo mówi stary ogrodnik. No i byłem ciekaw, co za prezent sprawił swojej ukochanej. Stawiałem kroki najciszej jak umiałem (gdyby zobaczył mnie w tej chwili Indianin, ten od krokologii stosowanej, uśmiałby się co niemiara, gdyż odtwarzałem właśnie, mimowolnie, chód człowieka terroryzowanego przez swoją małżonkę, teściową i psa jednocześnie). Jan nie usłyszał mnie. Wciąż mówił.

„Wyglądasz bosko! Jestem taki szczęśliwy! Chyba nie mógłbym być bardziej szczęśliwy, niż w tej chwili – moment! – mógłbym, gdybym się tylko pozbył tego uzurpatora i bandyty Henryka!”

W tym momencie zobaczyłem wszystko jak na dłoni i skóra mi ścierpła na całym ciele, zrozumiałem bowiem jaką straszliwą pomyłkę uczyniłem, oskarżając biedną Izabelę! Stary przemawiał do opatulonego śniegiem, dorodnego krzewu róży, na którym wisiały skradzione klejnoty hrabiny Morawskiej, połyskując wszystkimi kolorami tęczy w świetle grudniowego księżyca...

Co było potem – wiadomo. Gratulacje, uściski (Izabela ucałowała mnie w policzek i jestem pewien, że gdyby nie Jarek, którego notabene ani razu nie spotkałem, porzuciłaby starego hrabiego juniora i spędziła resztę życia ze mną) i, co ważne, honorarium, które upewniło mnie w przekonaniu, że moja praca ma sens.

koniec

Aha, jeszcze jedno. Kilka dni później – dokładnie w Sylwestra, którego z powodu wspomnianego koniaku spędzałem w areszcie miejskim – dom JW. państwa Morawskich dotknęło inne nieszczęście. Otóż ktoś (najprawdopodobniej złoczyńca) wykorzystując huk eksplodujących petard i sztucznych ogni zastrzelił niepostrzeżenie biedną Marię, która tak naprawdę nie nazywała się Maria. Nie dość na tym, tego samego dnia, a raczej nocy, zaginął bez śladu lokaj Henryk – moim skromnym zdaniem porwany dla okupu. Ale to zupełnie inna historia...


[pierwodruk: Fraza 2006]

piątek, 1 sierpnia 2008

Wielka Zagadka Komiksu

Nie da się zaprzeczyć, że komiks ma ostatnio dobrą prasę. Recenzje albumów pojawiają się w ogólnodostępnych pismach (np. "Polityka", "Przekrój", "Gazeta Wyborcza") i zazwyczaj są pozytywne. Twórcy komiksowi zostali zauważeni przez redaktorów "Tekstyliów Bis" - pozycji, która w zamierzeniu ma być mapą młodej polskiej kultury. Nawet kwartalnik literacko-filozoficzny [fo:pa] otworzył swoje łamy na tematykę komiksową, czego ów tekst jest najlepszym dowodem. Jednym słowem - raj.

Do pełni szczęścia twórcom komiksowym brakuje tylko czytelników. Na pytanie dlaczego ich nie ma, nikt nie znalazł jeszcze zadowalającej odpowiedzi, mimo iż prób było wiele i były to próby ciekawe. Chciałbym przyjrzeć się niektórym z nich. Mam nadzieję, że Czytelnik wybaczy mi dość luźną formę wywodu, bliższą esejowi niż poważnej teoretycznej robocie. Forma ta wynika z przekonania, że dodanie szeregu przypisów, czy wdrożenie poniższego rozumowania w usystematyzowane ramy teoretyczne nie wniesie wiele do samej treści. Dlatego też zamiast na teoretyczną (czy też krytyczną) precyzję, postawiłem na przystępność tekstu i osobistą perspektywę.

O małej popularności komiksów w rzeczywistości III RP jako jeden z pierwszych pisał Tomasz Marciniak, socjolog z Torunia, pasjonat, scenarzysta, publicysta komiksowy i badacz komiksu. W "środowisku" jego teoria zyskała wdzięczną nazwę "klątwy Marciniaka" i na długi czas stała się paradygmatem wyjaśniania czytelniczej posuchy, mimo iż sprowadzała się do tego, że komiks jako jedyne medium zachodniej popkultury nie przyjął się na polskiej ziemi. Telenowele, sitcomy, popcorn w kinie, gwiazdy muzyczne pozbawione głosu i słuchu - proszę bardzo! Komiks - nie! Winny był oczywiście system, który skutecznie naznaczył obrazkowe historie, jako opowieści dla dzieci. Punkt widzenia Marciniaka miał co najmniej dwie zalety: zgadzał się ze stanem faktycznym (komiksowe hity nie były i nie są w stanie przekroczyć progu sprzedaży pozwalającego ich twórcom nie myśleć o kolejnym zleceniu z agencji reklamowej jak o wybawieniu) i przerzucał winę za ten stan na bliżej nieokreśloną konieczność dziejową. Ta wizja rozgrzeszała zarówno autorów (bo na klątwę nie poradzi nawet geniusz), jak i czytelników (bo to nie ich wina, że siły historii nie pozwoliły im cieszyć się z dobrodziejstwa komiksowych opowiadań). Poza konstatacją o niskiej "konsumpcji" - klątwa Marciniaka niewiele wyjaśniała, a do tego kłóciła się z historycznymi wynikami sprzedaży komiksów.

Na zdrowy rozum, niby dlaczego Polacy, którzy mieli już okazję zobaczyć komiksy w podręcznikach do języka polskiego (i to ładnych parę lat temu!), mieliby wciąż żywić tajemniczy uraz wobec komiksów? Za czasów największego czarnego PR wymierzonego przeciw obrazkowym historiom, komiksy polskich autorów (Baranowski, Christa, Chmielewski) sprzedawały się w setkach tysięcy egzemplarzy, a robiący dziś wrażenie nakład 10 tysięcy egzemplarzy Szninkla znikał z kiosków dosłownie w ciągu kilku dni.

Niedostatki tezy Marciniaka zaowocowały próbami uzupełnień teorii fiaska komiksu, jako medium masowego. Jedno z nich głosiło, że komiks przeżywa kryzys, ponieważ musi rywalizować z nowymi, atrakcyjnymi mediami. Ogromna ilość filmów w kinach, szeroki wybór literatury, do tego gry komputerowe - to wszystko sprawiło, że sytuacja komiksu po roku 1989 radykalnie się pogorszyła. Trudno wskazać autora tej teorii - zdaje się bowiem, że to jeden z tych poglądów, które na podobieństwo wirusa zarażają populację i nieustannie się mutując, bardzo utrudniają ustalenie pierwszego zainfekowanego. I znowu odpowiedź na pytanie, czym spowodowany jest ów brak czytelników z pozoru wydaje się być zadowalająca: trudno oczekiwać, że po wydaniu pieniędzy na grę komputerową (a wcześniej na komputer), kino, teatr, książkę, w kieszeni zostanie jeszcze dość pieniędzy na komiks. Zauważmy, że w tej sugestii zawarty jest a priori sąd, że komiks tę rywalizację musi przegrać, bo jego atrakcyjność jest z definicji mniejsza od atrakcyjności powieści albo filmu. A przecież nie można tego uznać za pewnik. W tym wypadku należałoby uznać komiks za medium w jakimś stopniu ułomne - i tym samym przyznać rację osławionym PRL-owskim oszczercom, którzy sytuowali go poza nawiasem kultury. Owszem komiks ma pewne ograniczenia wynikające ze swoistości medium, ale każde medium ma swoje specyficzne ograniczenia.

Nie wiem, na ile powyższe wątpliwości doprowadziły do wyłonienia się kolejnej teorii, w każdym razie wobec założenia głoszącego, że komiks ex definitione nie jest kaleką formą wyrazu artystycznego, oczywiste wydawały się narodziny poglądu obarczającego winą twórców komiksowych, w szczególności polskich. Skoro Klasycy Polskiego Komiksu byli w stanie osiągać sukces porównywalny z pisarzami bestsellerów, to dzisiejsza zapaść rynku wynika z tego, że młodzi nie potrafią tworzyć równie atrakcyjnych komiksów. Ba! W ogóle nie potrafią robić komiksów! Zamiast tego zajmują się pseudoartystycznymi poszukiwaniami lub oddają się twórczości stricte undergroundowej, która nigdy nie poruszy masowego odbiorcy. Tego typu zarzuty przeczytać można choćby w internetowych wypowiedziach Piotra Kowalskiego, autora serii komisowej Gail. Obecnie Kowalski rysuje dla zagranicznego wydawcy - i jest to niewątpliwy sukces tego autora. Ale i jego casus wskazuje, że sprawa nie jest tak prosta. Bo jak to jest: Kowalski w Polsce nie umiał robić komiksów (bo Gail nie podbił rynku), a za granicą już umie? Wysoce podejrzane... Wsparcia tezie o braku umiejętności rodzimych autorów komiksowych dostarcza też stanowisko Krzysztofa Skrzypczyka.

Skrzypczyk jest od lat organizatorem Sympozjów Komiksologicznych i robi naprawdę sporo dla popularyzacji komiksu, a także stara się sprawić, żeby dyskusje o komiksie były prowadzone według wysokich standardów intelektualnych. Mimo jednak bardzo pozytywnego wyrażania się o "najzabawniejszej ze sztuk", nie szczędzi słów krytyki pod adresem rodzimych twórców i regularnie w proponowanych tematach sympozjów umieszcza następujący: Polski komiks "post-undergroundowy" wobec mistrzów i dzieł komiksu "mainstreamowego" (w tym, np.: zagadnienie niewspółmierności "mega-narcyzmu" młodych polskich komiksiarzy do rzeczywistych osiągnięć artystycznych - w kontekście ponadczasowej wartości dokonań prawdziwych mistrzów gatunku). Przyznam szczerze, że nie wiem o jaki i czyj "mega-narcyzm" chodzi? W jaki sposób manifestuje się owa postawa? Czy w związku z niską sprzedażą autorom należy odmówić przyjemności spotkań z czytelnikami czy rozdawania autografów w trakcie imprez komiksowych? To zresztą w tej chwili nieważne - istotne jest to, że sytuacja ewidentnego pozostawania komiksu w ogonie popkultury sprawiła, że Skrzypczyk, odrzucając diagnozę Marciniaka, uznał że to współcześni twórcy komiksowi nie potrafią zainteresować czytelników, a nie komiks w ogóle (choćby ponadczasowi Mistrzowie).

Niezręcznie mi z tym poglądem polemizować, bo sam jestem aktywnym twórcą komiksowym - być może nawet prezentującym postawę mega-narcyzmu. Jednak nie mogę nie zauważyć, że coś w rodzaju "pokoleniowej skazy" komiksiarzy nie ma miejsca. Bo jak wytłumaczyć zwycięstwo w międzynarodowym konkursie Gawronkiewicza i Janusza (Esencja), bezproblemowe wydanie Opowieści rybaka Irka Koniora we Francji (premiera za granicą, dopiero potem wydanie polskie!), czy choćby kontrakt z zachodnim wydawcą Piotrka Kowalskiego? Przy czym zarówno Esencja, jak i Opowieści rybaka nie przekroczyły w Polsce kilku tysięcy sprzedanych egzemplarzy. Jeszcze inną sprawą jest to, że nawet uznani zagraniczni autorzy nie są w stanie w Polsce zainteresować masowego czytelnika. Neil Gaiman jest światową gwiazdą literatury i komiksu, a mimo to jego komiksy w Polsce nie sprzedają się lepiej, niż komiksy rodzimych autorów. Pytaniem otwartym pozostaje dlaczego czytelnicy Gaimana-pisarza nie kupują Gaimana-komiksiarza. Podobnie sprawa wygląda z Tadeuszem Baranowskim. Sprzedający dawniej setki tysięcy egzemplarzy, zmuszony jest teraz wydawać komiksy własnym sumptem w nakładach kolekcjonerskich (kilkaset egzemplarzy), co biorąc pod uwagę wysoką jakość jego komiksów i w pełni zasłużoną pozycję Mistrza Polskiego Komiksu jest po prostu skandalem! Czyżby jednak klątwa?

Chciałbym przedstawić jeszcze jedną hipotezę wyjaśniającą ten przykry stan rzeczy. Tak, jak i powyższe teorie (oczywiście nie w ścisłym tego słowa znaczeniu) pogląd ten podziela wiele osób (często zresztą mieszając te argumentacje w coś w rodzaju koktajlu), a i ja sam dałem mu wyraz w wywiadzie dla Znaku.

Zgodnie z tym podejściem, kluczem do dzisiejszego stanu rzeczy były okresy komiksowej posuchy, które sprawiły, że kultura czytelnictwa komiksowego nie mogła się rozwinąć na taką skalę, jak w krajach zachodnich. Brak ciągłości i pewnego nawyku kulturowego w obcowaniu z "literaturą obrazkową" miał spowodować z jednej strony łatwość oskarżania komiksu o infantylność treści i formy, a z drugiej skazać go na gorszą sytuację wyjściową we wspomnianym wyżej wyścigu z filmami, literaturą i grami komputerowymi. Wedle tej koncepcji, "rwana" recepcja komiksu (okresy "suszy" w PRL-u i III RP) sprawiła, że ogół ludzi uczestniczących w kulturze (czy popkulturze) nie potrafi i nie wie, że można o komiksie dyskutować.

Sytuacja komiksu - to w sumie działalność niszowa. A niszowość pozwala na większą swobodę twórczą i preferuje działania undergroundowe zamiast mainstreamowych - co łatwo zaobserwować w rodzimym komiksie (ileż to razy w trakcie dyskusji teoretyków komiksu pada zarzut braku komiksu środka?). Niestety i to podejście obarczone jest tym samym błędem, co wymienione wcześniej - nie wytrzymuje krytyki. To nieprawda, że w Polsce po 1989 roku nie było komiksów mainstreamowych. Były. Wprawdzie głównie nie polskie, ale to w tej chwili nie ma znaczenia. Bo były to pozycje, które na zachodzie sprzedają się w milionowych nakładach (Sprytek), a u nas padły z braku zainteresowania czytelników. Czytelnicy nie byli zainteresowani mainstreamem - za to utrzymały się na rynku te tytuły, które chętnie porównuje się z undergroundem (mój i Leśniaka Jeż Jerzy, czy Wilq braci Minkiewiczów). Jeśli zaś chodzi o jądro tej argumentacji, czyli przerwaną ciągłość, to wiele lat "pracy u podstaw" Egmontu z jego Kaczorem Donaldem powinno już dawno wpłynąć na powiększenie się komiksowego rynku, a tymczasem niewiele z tego wyszło. Rzesze czytelników Donalda wyrosły już z czytania jego przygód i... przestały czytać komiksy w ogóle! Może jednak komiks jest tylko dla dzieci?

Pytanie o brak chętnych do czytania komiksów jest jednym z ciekawszych teoretycznych pytań związanych z sytuacją komiksu w Polsce. Jeżeli do mizernych osiągnięć albumów komiksowych (bo jak inaczej nazwać kilkutysięczne, góra kilkudziesięciotysięczne nakłady nielicznych bestsellerów?) dodać bardzo dużą popularność Kaczora Donalda i W.I.T.C.H (kto ma młodszą siostrę albo córkę w wieku 7-13 lat, ten bez problemu potrafi rozszyfrować ten skrót), to już nic nie jest jasne. Chłopcy i dziewczynki chętnie czytają komiksy, lubią je, są w stanie namówić rodziców na regularne wydawanie pieniędzy na gazetkę komiksową, a potem - raptem - tracą zainteresowanie historiami opowiadanymi za pomocą komiksu. Dlaczego? Oferta wydawnicza jest na tyle szeroka, że właściwie każdy gatunek komiksowy jest reprezentowany (obecnie brak chyba tylko komiksu pornograficznego, który mimo prób zaszczepienia przez choćby wydawnictwo Mandragora, po pierwszym dumnym, za przeproszeniem, wytrysku, sflaczał, uwiądł i... tyleśmy go widzieli!). Ten brak popytu na komiks, a dokładniej brak sensownego wytłumaczenia dlaczego tak jest, stanowi coś w rodzaju Wielkiej Zagadki Komiksu.

Na koniec chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na pewną konsekwencję opisanego stanu rzeczy. Chodzi o to, że brak porządnego rynku komiksowego powoduje, że tworzenie narysowanych historii jest działalnością stricte hobbystyczną. Tworzenie komiksów w sposób zasadniczy różni się od, dajmy na to, zbierania znaczków. Filatelista nie musi dzielić się z nikim swoją kolekcją - może czerpać przyjemność z posiadania ciekawego zbioru, regularnego oglądania, pielęgnacji, etc. Tymczasem twórca komiksowy, jak każdy twórca, potrzebuje odbiorcy. Kogoś, kto będzie czytał/oglądał to, co stworzył. Będzie to komentował, komplementował, krytykował. I tu się koło zamyka. Hobby, jakim jest tworzenie komiksów z czasem staje się źródłem frustracji. Ludzie przestają tworzyć komiksy - proszę sięgnąć choćby do antologii Komiks - Antologia Komiksu Polskiego (wydanej przez Egmont w 2000 roku) i zobaczyć, jak wielu z obecnych tam autorów przestało tworzyć cokolwiek. Dopóki komiks nie wypłynie na szerokie wody popkultury, sytuacja ta nie ulegnie poprawie.


[pierwodruk: [fo:pa] 2007]